Na miejsce zabawy tym razem wybraliśmy sobie podwórko kamienicy przy ulicy Kościuszki. Na jej zapleczu znajdowała się w owym czasie piekarnia.
- Pałka, zapałka dwa kije kto się nie schowa ten kryje! Liczę do dziesięciu: jeden, dwa……
Na te słowa wszyscy w popłochu rozbiegliśmy się. Jedni szukali jakiejś dobrej kryjówki z której można by było się dobrze „zaklepać”, a inni takiej w której dobrze można by było się skryć. Ja należałem do tej drugiej grupy. Wskoczyłem w zakamarek pomiędzy jakimś betonowym śmietnikiem i górą leżących kartonowych pudeł.
- Dziewięć, dziesięć. Szukam!!!
Przestałem się ruszać, a nawet oddychać. Jednym słowem zamarłem skryty w tej wybranej przez siebie kryjówce. Jednak pomimo ciemności widziałem i słyszałem szukającego nas kolegę. Nagle zobaczyłem biegnącą postać.
- Raz, dwa, trzy za siebie!!!
Po głosie rozpoznałem, że to Wojtek się właśnie „zaklepał”. Tak więc Staszek musiał szukać nas dalej. Nagle coś zachrobotało, zaskrzypiało i otworzyły się drzwi piekarni. Jasny snop światła padł na podwórko i to w miejsce, w którym właśnie siedziałem. Początkowo ta jasność całkowicie mnie oślepiła, ale po chwili zobaczyłem stojącego w drzwiach dobrze zbudowanego mężczyznę, który coś trzymał w swoich wielkich dłoniach.
Pewnie nas zaraz pogoni! Pomyślałem sobie. Będzie złorzeczył, a może jeszcze w nas czymś rzuci. Przerażony tą myślą, skuliłem się jeszcze mocniej za kartonami. Wtedy mężczyzna krzyknął:
- Robert! Robert! Jesteś tu? Chodź tu do mnie!
Nagle krzaki obok mnie zaczęły się kołysać i łamać. W końcu wyszedł z niech wołany Robert:
- Tato psujesz nam zabawę! - krzyknął obrażony.
- Chodź tu i masz! - powiedział ojciec Roberta. Dał mu to co trzymał do tej pory w swoich dłoniach i zamknął drzwi. Znowu na podwórku zapadła wilgotna i mglista ciemność.
- Chłopaki! Chłopaki! Chodźcie tu! - zawołał Robert.
Wszyscy wyskoczyliśmy ze swoich kryjówek. Robert trzymał gorące, świeżo upieczone dwa bochenki chleba. Zaczęliśmy je łamać i zajadać się nimi. Ciepło tego chleba rozgrzało nas bardzo przyjemnie w ten jesienny, wilgotny i zimny wieczór.
Teraz jak przyjeżdżam do swojego rodzinnego Morynia, to to miasteczko mi smakuje i pachnie. Smakuje i pachnie tak samo jak wtedy w ten zapamiętany przeze mnie jesienny wieczór – świeżym, pachnącym i ciepłym chlebem.
Napisz komentarz
Komentarze